Zimny maj, bardzo zimny… wyjeżdżamy przed świtem autostradą A 63 znad zatoki Arcachon w stronę hiszpańskiej granicy. Czarne chmury wiszą nam nad głowami. Pada bardzo mocno, ale nagle jeden promyk wschodzącego słońca wydostaje się spod grubej kołdry i pojawia się kolorowa, intensywna tęcza.
Cudownie… jedziemy w jej stronę po garniec złota…
Niestety, ulewa jest wciąż taka, że wycieraczki nie nadążają ze zbieraniem wody z szyby, nie ma więc sensu skręcać do Biarritz czy Bayonne/Baiona. Ba… nie ma szans nawet na wyjście z samochodu. Prognoza jest jednak optymistyczna, za kilka godzin będzie lepiej. Szybka decyzja: jedziemy do hiszpańskiego San Sebastian przeczekać deszcz. Tymczasem na horyzoncie pojawiają się nagle wysokie Pireneje i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko się zmienia. Przejeżdżamy szybciej niż Alicja na drugą stronę lustra. Ulewa ustaje, ktoś nagle zakręcił kran. Pojawiają się wysokie góry stojące na straży błękitnego nieba, jakby miały swoisty układ ze słońcem na wyłączność. Na przestrzeni kilku kilometrów temperatura szybuje z lodowatych 6 do zachwycających 17! Dojeżdżamy do pierwszych opłat hiszpańskiej autostrady, wyświetla się suma 2.43 euro. To 3 na końcu mnie rozbraja, podaję kasjerowi 2.45 i mam ochotę powiedzieć: reszta dla pana…
a już za moment wjeżdżamy na szczyt Monte Igueldo po zachodniej stronie Bahia de La Concha zanim obudzili się goście tamtejszego hotelu. Stąd rozciąga się tak niesamowity widok na miasto, zatokę i ocean, że przestajemy rozmawiać, w samotności kontemplując obraz jak z najpiękniejszych pocztówek. Samo miasto też jest piękne. Lata świetności dalekich podróży widać w zdobieniach jasnych kamienic, wszędzie jest czysto i elegancko. Długa promenada ciągnie się półkolem wzdłuż plaży, ludzie spacerują, biegają a złoty piasek przyciąga i zaprasza. Mnóstwo początkujących surferów próbuje zapanować nad falami oceanu. Trudno zmierzyć się z potęgą, a jednak niektórym w jakiś nieprawdopodobny sposób to wychodzi. Suną pewnie przez moment po grzbietach fal by za chwilę zanurzyć się w głębinie. Tylko na tyle pozwala ocean. To jeszcze nie jest ten stopień wtajemniczenia, żeby być równorzędnym partnerem. Stoję na promenadzie obserwując ich z góry, niezmiennie fascynuje mnie to odwieczne pragnienie człowieka pokonywania żywiołu, by choć przez chwilę mieć poczucie, że jest się równie mocnym. Na tę nierówną walkę mogłabym tak patrzeć godzinami…
Czas mija szybko, mam nadzieję, że prognoza pogody chociaż raz się sprawdzi. Bardzo chciałabym zobaczyc Biarritz w pełnym słońcu.

Nie dziwie się, że swego czasu przyjeżdżał do kurortu Napoleon III z żoną Eugenią i całą swoją świtą, a obecnie na plaży można spotkać milionerów i sławnych artystów. Nie dziwię sie, że bywał tu król Anglii Edward VII, królowa Sissi i sławy jak Sinatra czy Chaplin. Jest to miejsce absolutnie wyjątkowe. Tuż obok kasyna, pałacu cesarzowej Elżbiety, neogotyckiej kaplicy cesarskiej i latarni na cyplu św. Marcina jest urokliwy, wciśnięty w ląd port łowców wielorybów i Le Rocher de la Vierge z figurą Maryi i kamiennym mostkiem łączącym ją z wybrzeżem.
Skały strzegą plaży i plażowiczów, nie dopuszczają, by ocean pokazywał swoją potęgę zawsze i każdemu. Trzeba tu przyjechać w porze sztormów, żeby poczuć na sobie namiastkę możliwości żywiołu. Huk wody w słoneczny dzień jest tylko niewinnym mruczeniem. Trzeba usiąść na plaży, oprzeć się o chłodną skałę, zamknąć oczy i słuchać. Słowa są zbędne. Spróbujmy nie dać się rozproszyć biegającym dzieciom, nawoływaniom matek, po prostu wsłuchać się w głos oceanu, na moment zjednoczyć się z naturą… a później pójść na dobrą kawę i zachować uśmiech na twarzy jak najdłużej…