Maleńka miejscowość Binche pomiędzy Mons a Charleroi, od XVI wieku jest gospodarzem karnawału, który w 2003 roku został ogłoszony Arcydziełem Ustnego i Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości a w 2008 roku został wpisany na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO. To bardzo poważne tytuły, ale i zabawa jest cudowna. W ostatni dzień karnawału, tzw Mardi Gras, na ulice wychodzą GILLES – mogą nimi być tylko mężczyźni, zamieszkali Binche przynajmniej od pięciu lat. Ich kostiumy to tuniki i spodnie z brązowej juty, ozdobione 150 pomarańczowo – żółtymi dekoracjami: gwiazdami, lwami i koronami. Tuniki wypychane są z przodu i z tyłu sianem a przepasane pasem z miedzianymi dzwoneczkami. Na ramionach mają białe, koronkowe kołnierze ze złotymi frędzlami. Wszyscy noszą charakterystyczne, ciasno przylegające białe czapki zakrywające włosy. Na te czapki nakładany jest kapelusz ze strusich piór w kształcie ogromnej główki czosnku. W koszykach niosą pomarańcze, które rzucają podziwiającym ich ludziom na całej trasie przemarszu.
Wcześnie rano w Tłusty Wtorek, czyli Mardi Gras, Gilles nakładają woskowe maski z zielonymi okularami i w towarzystwie werblistów chodzą po mieście, zbierając innych Gilles. Wszyscy idą do Ratusza na wystawny posiłek, gdzie królują ostrygi i szampan. Główna procesja karnawałowa rusza przez miasto po południu, około 15:00. Na trasie trzeba być dużo wcześniej, żeby mieć szansę oglądać te wspaniałości z pierwszego rzędu. W tym roku deszcz był nieustanny i choć wydawało się, że Gilles już nie założą kapeluszy z piórami – pogoda zrobiła dobry uczynek. Deszcz ustał a potężne kapelusze powędrowały na głowy. Głośna muzyka, trąbki, werble, okrzyki… i pomarańcze. Leciutko rzucane do dzieci stojących przy samych barierkach i dużo mocniej w górę do dorosłych. Na całej trasie przemarszu wszystkie okna i szklane drzwi chronione są specjalnymi ramami z metalową siateczką. Przydały się te zabezpieczenia. Setki pomarańczy roztrzaskuje się, rozlewając sok wszędzie. Ulice pachną słodko jak w pomarańczowym gaju. Mnóstwo ludzi odchodzi z torbami i siatkami pełnymi pomarańczy. My również cieszyliśmy się z pachnących łupów. Trzeba dodać, że liczą się tylko te złapane, nie honor podnosić z ziemi. Tamte pozostają, rozgniecione, rozdeptane spływają sokiem i pachną nieziemsko. Wieczorem, kto ma jeszcze siłę, ogląda finałowy taniec na Grand Place i pokaz fajerwerków. Radość z karnawału się kończy. Od środy post… następna taka zabawa za rok…tym razem może w Wenecji…