Piątkowy, wieczorny wyjazd nad morze, do Blankeberge na wschodnim, belgijskim wybrzeżu upłynął w korku. Wydawało się, że cała Bruksela umówiła się na wyjazd w jednym momencie na przedłużony weekend. Fantastyczny, czerwony zachód słońca był na zachętę ale prawdziwym celem były gwiazdy. Aparaty ustawione, leżaczki też… co kilka minut przesuwane, gdyż odpływ powodował, że mnóstwo ludzi z latarkami próbowało przechodzić pomiędzy aparatem a morzem. Te obce światełka skutecznie zepsułyby finalne zdjęcie i zmuszały mnie niestety do rozpoczynania fotografowania wciąż od nowa. Łodzie rybaków też nie pomagały, oświetlone jak noworoczne choinki świetnie korespondowały z pokazem sztucznych ogni na promenadzie tuż obok. Z minuty na minutę robiło się coraz zimniej, wzmagał się wiatr a wilgotność powietrza rosła w tempie zatrważającym. Ubrana w sweter, kurtkę puchową, czapkę i szalik, owinięta kocem, a finalnie śpiworem drżałam z zimna i wdzierającego się w każdą szczelinę lodowatego, arktycznego wiatru. Temperatura z wieczornych 24 stopni spadła do 12 a odczuwalna przy tej wilgotności chyba do 5. Perseidy były niedostępne, ze względu na lekką mgiełkę nad lądem, a zarejestrowane 250 zdjęć aparatem skierowanym na północny zachód w dwie godziny, dały tylko namiastkę tego, co było w zamyśle. (finalne zdjęcie widoczne obok) Cóż… liczę, że wyjazd za dwa tygodnie na absolutny zachód Francji, na dzikie urwiska Bretanii pozwoli na lepsze ujęcia, a już na pewno postaram się o lepsze przygotowanie ochrony termicznej..:)