Haarlem – dał swoją nazwę jednej z dzielnic Nowego Jorku, gdy ten był jeszcze niderlandzką kolonią znaną pod nazwą Nowy Amsterdam.  Obecnie, to urokliwa sypialnia z zabytkami, muzeami, wspaniałymi budynkami sakralnymi i kraftowym piwem.

Położenie Haarlemu na wąskim pasie ziemi nad poziomem morza zwanym strandwal przez lata determinowało jego rozwój. Pomimo, iż mieszkańcy przez wieki walczyli z wodami Morza Północnego od zachodu i wodami jeziora od wschodu, stał się bogaty dzięki dochodom z opłat od statków i podróżnych poruszających się tą ruchliwą trasą. Miasto było znane głównie z handlu jedwabiem i płótnem, wczesnego drukarstwa związanego z Gutenbergiem, malarstwa, piwowarstwa i oczywiście tulipanów.

Niemal od początku XVI wieku do dnia dzisiejszego Haarlem jest głównym ośrodkiem handlu tulipanami. To właśnie tu znajdowało się w epicentrum wydarzeń podczas słynnej manii tulipanów, kiedy za cebulki płacono astronomiczne ceny a  fortuny rodziły się i upadały w błyskawicznym tempie.

To tulipany, a raczej pola tulipanów ciągnące się aż po horyzont były głównym punktem naszej dzisiejszej wycieczki, bo wystarczy pojechać w okolice Alkmaar, Omval, Stompetoren, Zuidschermer by problemem stało się wybranie odcienia czerwieni, która najlepiej wychodzi na fotografiach.

Do samego Haarlemu dotarliśmy późnym popołudniem głodni i ukurzeni bieganiem po polach. Oczekiwałam sennej świątecznej atmosfery na wzór innych niderlandzkich miasteczek, ale wychodząc z podziemnego parkingu Appelaar przy samej Bazylice św. Bawona, wpadliśmy w tłum ludzi i huk muzyki dochodzącej z różnych kierunków. Wesołe miasteczko z karuzelami, diabelskim młynem i wystrzelającym w niebo potężnym wahadłem rozlokowało się na głównym placu skupiając chyba pół populacji miasta.

Natomiast tuż za placem wszystko cichnie, zabytkowy Jopen Krik – dawny kościół przekształcony w browar połączony z restauracją, uliczki z niskimi domkami, zieleń podwórek i tzw. Hofjes – dawnych przytułków dla ubogich, fundowanych przez bogatych mieszczan by dających schronienie samotnym kobietom i ubogim wdowom, tworzą ciekawą atmosferę. Płynnie przechodzimy zaułkami do świetnie zachowanych charakterystycznych zabudowań beginażu – powstałej w średniowieczu wspólnoty pobożnych kobiet – beginek, które żyły w autonomii bez zależności od hierarchii zakonnej i świeckiej. Beginaż jako ruch wspólnotowy całkowicie zaniknął, natomiast stare średniowieczne budynki w różnych miastach otrzymały inne zadania. W Haarlemie usadowiła się w nim niewielka dzielnica czerwonych latarni. Większość okien znajduje się w obszarach prywatnych, więc są ukryte przed widokiem publicznym. Tylko sześć okien jest widocznych bezpośrednio z ulicy. Największy prywatny obszar jest obok XV wiecznego Waalse Kerk z 20 pokojami wewnętrznymi i kinem dla dorosłych, więc oczywiście nie przypomina to RLD w Amsterdamie. Tym bardziej, że okolica jest bardzo spokojna i bezpieczna. Mam wrażenie, że turyści, którzy przechodzą lub odwiedzają kościół, nawet nie zauważają czerwonych świateł, przechodząc dalej w stronę kanału Bakenessergracht i Kościoła Piekarzy Bakenesserkerk z charakterystyczną białą wieżą, której górna część przypomina koronkę. Wieża pochodzi z 1530 roku i ma prawie identyczny kształt jak iglica na bazylice świętego Bawona na głównym placu Haarlemu. Co ciekawe, w latach 1779-1954 był to kościół dziecięcy, gdyż dzieci osób utrzymywanych przez parafię były zobowiązane do uczęszczania na nabożeństwa pod rygorem odmowy alimentów rodzicom. W każdym zaułku tego miasta kryją się ciekawe historie z przeszłości, miejsca, które warto odkrywać niespiesznie i zapamiętywać na długo.