Od niedawna mam zaszczyt należeć do Klubu Polki na Obczyźnie, to fantastyczne miejsce zbliża kobiety, które los albo przemyślane działanie rzuciły daleko, czasem bardzo daleko od Polski. W projekcie letnim opisujemy nasze postrzeganie nowego kraju i jak się ono zmieniło od czasu przyjazdu:

O Belgii nie wiedziałam prawie nic, traktując ją wyłącznie tranzytowo przy powrotach z północnej Francji do Polski.
Zauważałam tylko wtedy, gdy jadąc nocą autostradą nagle robiło się widno, jakbym jechała cały czas przez jedno, duże miasto.
Czasem jakiś nocleg w 1/3 trasy wypadał w okolicach Brukseli, jednak nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby zwiedzić ten kraj choćby tylko pobieżnie. Belgia dla mnie jakby nie istniała. Co innego Luksemburg, gdy pierwszy raz pojechałam tam ćwierć wieku temu, był synonimem bogactwa,
wszechobecnych banków i bankierów. Maleńkie państewko, w którym wspaniałe, nisko zawieszone samochody z rykiem silnika wyprzedzały na równiutkich drogach
moje 2,5 litrowe auto z niespodziewaną łatwością.
Zachwycało mnie to, że mogłam płacić w sklepach mieszanką franków francuskich, luksemburskich, belgijskich i marek niemieckich.
Patrzyłam zaciekawiona jak pani w kasie przelicza to tak szybko i sprawnie bez żadnej trudności, wrzucając pieniążki do różnych przegródek.
Już sama nazwa Benelux stała się dla mnie równoznaczna z totalną swobodą, współpracą i otwartym umysłem, a kiedy po wielu latach
przeprowadzka do Brukseli stała się faktem, szukałam cienia tamtych pierwszych wrażeń uznając na wyrost, że Belgia “musi” być podobna.

Jeździłam codziennie po Brukseli, notowałam i dokumentowałam wszystko co mnie otaczało.
Kupowałam już wtedy wyłącznie duże torebki, w których mieścił się aparat wraz z obiektywami i dźwigając te kilogramy eksplorowałam kolejne dzielnice.
Najwięcej informacji otrzymałam od imigrantów poznanych w szkole językowej. To oni zawieźli mnie na fantastyczny targ, gdzie można kupić wszystko, doradzali, gdzie są fajne restauracje, gdzie mogę kupić zasłony, książki i najlepsze ryby czy mięso. Pomagali wdrożyć się w plątaninę tras autobusowo-tramwajowych a cudowna lektorka zabierała całą grupę do narodowych restauracji w całym mieście.
Dzięki tym ludziom, z ogromnego chaosu w mojej głowie, zaczęło się powoli wyłaniać niezwykle ciekawe miasto.

W miarę poznawania, powoli się zakochiwałam, bo Bruksela jest piękna… Nieodmiennie przypomina mi roztańczoną, wesołą dziewczynę, a ozdoby wszechobecnych, secesyjnych kamienic są jak koronkowe falbanki na jej falującej spódnicy. Jest tak różnorodna i zmienna, jak tylko zmienna potrafi być kobieta.
Już w pierwszy dzień, wysiadając z samochodu w szaloną ulewę wiedziałam, że nie będzie łatwo, ale na pewno ciekawie.
Postanowiłam poznać wszystko, co tylko jest możliwe. Ale moje ulubione miejsca nie pokrywają się z mapą sugerowaną przez przewodniki. To nie Grand Place, nie Atomium i nie Berlaymont, koło którego mieszkam.
Lubię ruch, a w Brukseli nieustannie coś się dzieje. Często zatrzymuję się na placu de la Monnaie, nieopodal stacji metra de Brouckere.
To miejsce, gdzie tysiące ludzi przechodzi do najtłoczniejszej, handlowej rue Neuve. Spieszą się, ale czasami przysiadają na licznych ławeczkach. Spoglądają na występy sztukmistrzów, koncerty rockowe, na dzieci dające pokaz radości życia wśród strumieni wody wyrzucanych przez niewielkie fontanny. Tak kolorowych, czasem ekscentrycznie ubranych ludzi nie widziałam nigdzie indziej. W porze lunchu szukają chwili wytchnienia.
Do Parku Cinquantenaire czasem ktoś przynosi magnetofon, tańczy na trawniku przy muzyce. Za chwilę dołączają do niego przypadkowe osoby. Tworzy się spontaniczny spektakl. Inni siadają na trawie czy na leżakach z kanapką i książką. A kult papierowej książki mnie zachwycił tym, że jest tutaj wszechobecny. Czytają starsi a także, co ciekawe, bardzo młodzi ludzie – w metrze, na przystankach, w parkach. Latem, na placu Marche aux Poissons Vismet przy stacji Sainte-Catherine, w jednej z fontann stało w wodzie troje młodych ludzi odgrywając role z komiksu “O Przygodach Tintina w kraju Sowietów”. Miłośnicy czytania najtaniej mogą się zaopatrzyć się w second handzie książkowym “Pele Mele”, wspaniałym miejscu dla głodnych nie tylko wiedzy, gdyż jest tam też miły bar typu: “płacisz raz i jesz ile chcesz”.
Można tam kupić piękne albumy, powieści, kryminały, książki dla dzieci. Jest też duży dział anglojęzyczny. Po przeczytaniu warto sprzedać te pozycje, do których nie chcemy wracać, by obrót papierową przyjemnością trwał nieustannie.

Innym wspaniałym miejscem, w którym można zniknąć na wiele godzin jest księgarnia Filigranes przy Avenue des Arts pomiędzy stacjami Trone i Arts-Loi. Wprawdzie znakomita większość to francuskojęzyczne pozycje, ale godzinami można wędrować po zaułkach, pochylniach, oglądając albumy, niesamowite gadżety, gry i przewodniki po wszystkich miejscach świata. Hitem jest chłodzony kącik z niezłymi winami, ale można też napić się kawy, zjeść małą przekąskę i ruszyć dalej w tą niezwykłą plątaninę korytarzy nie nudząc się ani przez chwilę. Niedaleko, przy Boulevard de Waterloo jest “czarny pałac” Abercrombie &Fitch. Wbrew pozorom to nie mroczna siedziba wampirów ani wejście do kasyna, ale po prostu sklep z damskimi i męskimi ubraniami z naturalnych tkanin. Charakterystyczny, szalenie elegancki wystrój, czarne ściany, niesamowita gra świateł wśród wszechobecnych luster odbijających wszystko nieskończenie wiele razy powoduje, że nie traktujemy tego miejsca jak zwykłego sklepu, a raczej jak specyficzny labirynt z czerwonymi, grubymi dywanami i wygodnymi fotelami, gdzie można usiąść i poczuć się wyjątkowo przy sączącej się muzyce.

Niemal naprzeciwko jest równie klimatyczna Brussels Grill Restaurant, z bliźniaczo czarnym wystrojem, lustrzanymi sufitami i dyskretnym oświetleniem, a przy tym ze świetnymi burgerami o nowatorskiej recepturze szefa kuchni. Można wymieniać bez końca. Bruksela to miasto, które ma mnóstwo miejsc nieustającej inspiracji. To wszechobecne galerie, muzea, nieustanne imprezy masowe i kameralne, nadające miastu oryginalnego ducha. Bruksela ma też wyjątkowo dogodne położenie: Francja, Holandia, Wielka Brytania wraz ze swoimi perełkami, są na wyciągnięcie ręki.

Gdy do tego doda się cudowną Brugię, urokliwą Gandawę, pas wybrzeża z jedynym w swoim rodzaju tramwajem przejeżdżającym od Francji do Holandii, coraz bardziej elegancki Liege z futurystycznym dworcem, ażurowy kościółek w Borgloon, Dinant przyklejony do skał, gdzie wypada się pokazać jedynie z saksofonem w ręku czy waloński Binche z najbardziej fantastycznym pomarańczowym karnawałem docenionym nawet przez UNESCO, nie mówiąc już o tajemniczych zamkach rozrzuconych w Ardenach i wielu, wielu innych miejscach … to mamy w tym małym państwie materiał, który będziemy poznawać przez następnych kilkaset lat. Zawsze też możemy dla relaksu wyskoczyć z centrum do Hallerbos – jedynego w swoim rodzaju magicznego Niebieskiego Lasu, gdzie w kwietniu na 550 hektarach zakwitają dzikie hiacynty. Nie zmarnowałam tych trzech lat, jestem w-nieustającej-podróży, głodna historii, kontekstów i obrazów tego kraju, w którym przyszło mi przez tę chwilkę mieszkać. Zapraszam do Belgii, do mojej Brukseli… mogę oprowadzać i opowiadać bez końca…