Pierwsze święta na emigracji pamięta się zawsze. Wszystko co nas otacza jest nowe, inne a przez to fascynujące swoją odmiennością. W tym roku z racji potwornej pandemii wirusa wszyscy doświadczyliśmy trudności. Zamknięcie w domach, niemożliwość spotkania się z rodziną, trudności z zakupami i przede wszystkim wszechobecny strach. W parku mimo, iż alejki są bardzo szerokie, mnóstwo ludzi przemyka po trawnikach, pod żywopłotami, ze spuszczoną głową, zatopionych we własnych myślach. Maseczki, okulary, rękawiczki plastikowe, to najczęściej spotykany look na ulicach. W domu też jest inaczej, myjemy ręce od razu po wejściu za próg, rozpakowujemy zakupy, znowu myjemy ręce mając i tak z tyłu głowy myśl, że wirus może być na butach, na kurtce, w kieszeni, w torebce, na portfelu… a może już chorowaliśmy niemal bezobjawowo, gdy pojawiły nam się dziwne symptomy w kilka dni po kontakcie z zarażonym kolegą… nie wiemy, nie dowiemy się…
Siadamy do wielkanocnego stołu, niezwykle minimalistycznego, ten czas wymaga zmian w mentalności. Już nigdy nie będzie tak samo jak przed pandemią.