Rankiem pojechaliśmy zwiedzić zamek na północy Luksemburga, i choć pięknie wyglądał, wśród ardeńskich wzniesień okrytych mgłą, to przestawał mnie interesować, w miarę gdy zbliżała się pora lunchu. Przebierałam nóżkami nawet w samochodzie, żeby szybciej dojechać i usiąść przy stoliku… zamówić i rokoszować się nie tyle jedzeniem, co tym, że siedzę wśród LUDZI!

Po takim długim czasie abstynencji restauracyjnej wybieraliśmy z menu szybko na chybił trafił, żeby kelner nie obraził się naszą opieszałością, a poza tym nazwy i tak były dość tajemnicze np: SALADE FATOUSH – sałatka z różnych sałat z chlebkiem górskim okazała się być w większości liśćmi kolendry z chipsami smażonymi w głębokim w oleju, natomiast dla odmiany, druga przystawka GREEK CHIPS wcale nie była podobna do tytułowych chipsów bo frytura zawierała miękkie plastry cukinii, co zresztą dawało zaskakująco dobry smak. Dania główne również były kompletną niewiadomą do momentu gdy zawitały na stole: POULET CHICHE TAOUK był grillowanym kurczakiem  ułożonym na pure ziemniaczanym a mój COUSCOUS DE CABILLAUD był nie tylko dorszem podanym w glinianym tagine z kuskusem – jak sugerowała nazwa, ale przede wszystkim  bardzo dużą ilością sosu, w którym pływały  grillowane marchewki, cukinia, bakłażan, pieczone żółte pomidorki, i ciecierzyca z dodatkiem kaszy manny i jeszcze jakieś dziwnych warzyw… a może nie warzyw, których nie udało mi się rozszyfrować.

Natomiast hitem dziwnych smaków był deser KNEFE CHEESECAKE: sernik z oregano z karmelizowaną skorupką wzorowanym na crème brûlée z marynowanymi na ostro morelami i gorzkawym kadaïf en tuile… co stanowczo nie skradło mojego serca.

Nieważne, że potrawy nie były moimi ulubionymi, że było mi zimno, że słońce  schowało się za budynki, nie było ważne, że na każde danie długo czekaliśmy, że przystawki kelner przyniósł RAZEM z głównym daniem a na kawę czekaliśmy jeszcze długo po tym, jak deser stał się wspomnieniem … najważniejsze, że siedzieliśmy jak za czasów przedpandemicznych razem z innymi ludźmi, a nie wyobcowani gdzieś na ławce w parku z daniami na wynos. Nie przeszkadzały mi nawet dzieci z sąsiedniego stolika, które zaglądały do nas przez oddzielającą nas pleksi. Hmmm… nawet wydawały mi się rozkoszne. Zadziwiające, jak się nam zmieniają priorytety.

 

Bazaar Bar Luxembourg