Miasto dawnego NRD, w którym Hundertwasser Wybudował Zielone Ogrody, których bryła nie ma żadnych kątów prostych jest w samym środku naszej trasy z Brukseli do Warszawy, więc nocujemy tu w różnych hotelach w drodze tam i z powrotem. Różnie zdarza się nam dojechać, czasem późno w nocy, czasem tak jak dzisiaj, w porze podwieczorku. W dobie koronawirusa restauracja hotelowa niestety jest zamknięta, pani w recepcji zaopatrzyła nas w wiedzę o okolicznych restauracjach. Owszem, pierwsza była blisko, po drugiej stronie ulicy – włoska, o wdzięcznej nazwie Amici. Pytamy o menu, oczywiście nikt nie mówi po angielsku. Ale łamanym niemiecko-europejskim dowiadujemy się, że nie ma karty, gotują to, co mają na stanie. Tylko jak się dogadać cóż to może być? Druga restauracja jest greckopodobna… greckość przejawia się w niebieskich, poliestrowych zasłonkach i kolorowym freskiem na ścianie przedstawiającym coś w rodzaju Akropolu. Greckie menu, wypisane po niemiecku nic nam nie mówi, ale kelnerka i barman bardzo usiłują nam pomóc. W rezultacie dostaję wielki talerz sałaty z ogórkiem i odrobiną pomidora udekorowany paskami kurczaka. Sos ma smak wody po umyciu warzyw, zaprawiony solą. Dodatkiem do dania jest pita posypana obficie mieloną papryką i … cóż za niespodzianka – solą!
Młody kelner nalewa moją wodę tak trzęsącymi rękami, że niemal wylewa kufel piwa na mojego męża. Wydaje mi się, że jestem w jakimś równoległym życiu, siedzę z bólem głowy i patrzę, jakby mnie to w ogóle nie dotyczyło. Barman wygięty w ruski paragraf kuśtyka do kolejnego stolika z tacą pełną piwa, kufle przesuwają się po tacy jak meble na statku w czasie sztormu. Zastanawiam się, czy tu wszyscy są tak surrealistycznie dobierani…żeby pasowali do całego otoczenia. W całej dzielnicy słychać głośny dzwon z kościelnej wieży wybijający każdy kwadrans, natomiast pełna godzina to feeria dźwięków trwająca minutę… uświadamiam sobie, będzie tak przez całą noc, bo nasz Best Western sąsiaduje z kościołem. O-maj-god!