Wąwozami, polami, opłotkami małych miasteczek… dzisiejszy plan wykonany z nawiązką. Byliśmy na maleńkim cypelku Phare du Cap Lévi, gdzie spotkaliśmy pięć belgijskich, świetnie  utrzymanych starych samochodów z o wiele od nich “dojrzalszymi” właścicielami, w małych portowych miasteczkach Barfleur i Saint-Vaast-la-Hougue, w których rytm pracy i odpoczynku wyznaczają przypływy i odpływy, na plaży, na której wylądował Charles Lindbergh po słynnym przelocie bez międzylądowań z Ameryki do Europy było tak pusto, że aż nie wierzyłam we własne szczęście.

I na koniec dnia przejeżdżając tuż obok ogromnej elektrowni atomowej we Flamanville i ORANO La Hague – składowiska niskoemisyjnych odpadów jądrowych przeciwko któremu walczyło przez wiele lat Greenpeace, dotarliśmy do przylądków Nez de Voidries i Goury na samej północy, gdzie nasze telefony logowały się na brytyjskich wyspach Jersey i Saint Anne. Nad nami, jak wielkie ważki latały kolorowe skrzydła paralotniarzy startujących z klifów w okolicach Laye a w dole, na Plage d?Ecalgrain kilkudziesięcioosobowa grupa pływaków przygotowywała się do wypłynięcia w morze.
Poza tym udało mi się znowu zamówić na lunch coś zupełnie odmiennego – lokalny przysmak: choucroute de la mer – czyli podsmażona kapusta kiszona z owocami morza i różnymi rybami. Cóż… ryby i krewetki pyszne, kapusta tylko spróbowana. To danie, to wypadkowa lokalnych zasobów, ziemia słabo rodzi, z większości okolicznych pól zbiera się niewielką kapustę, reszta receptury to to, co rybak złowi … więc z konieczności powstało pożywne danie, które nie ma nic wspólnego z finezją.