Dziś w noworoczną noc, pędząca od Atlantyku ściana deszczu o wdzięcznym imieniu Carmen, rozdzierała się o Iglicę i Trąbę Słonia, by z przeogromnym impetem uderzyć o betonowe nabrzeże i wyrzucić niczym z ogromnego hydrantu pył wodny z rozpyloną pianą morską i solą na kilkadziesiąt metrów w górę.
Prawie stumetrowe klify, za dnia dumnie prężące się po obu stronach plaży, stały skurczone i przerażone hukiem i siłą żywiołu, zupełnie jak drobne postaci ludzi obserwujących to niecodzienne widowisko z nabożnym lękiem pomieszanym z ekscytacją.
Do tej pory Sylwestra spędzałam w dużych miastach: Rzym, Paryż, Bruksela, Amsterdam, Haga, Warszawa… Wydawało mi się, że wszędzie Nowy Rok jest witany w podobny sposób: koncerty, pokazy świetlne i obowiązkowe fajerwerki.
Nic bardziej mylnego. Najnowszym pomysłem był wyjazd do Etretat do Normandii.
Tuż przed północą mnóstwo osób przyszło na promenadę nad plażą, by trzymając się za ręce w przytuleniu powitać Nowy Rok. Żadnych fajerwerków, petard, lejących się szampanów. Ciche rozmowy, zapatrzenie w pokaz, jaki przygotowała nam natura i ewentualnie kolacja w nielicznych otwartych restauracjach. Kameralnie, rodzinnie, bez zadęcia. Fantastyczna alternatywa dla zmęczonych tłumem, balami i hałasem.
W noworoczną noc jechaliśmy przez nadmorskie miasteczka Alabastrowego Wybrzeża i wszędzie było tak samo. Spotkania w domach, przy choince lub w małych knajpkach przy dobrym jedzeniu. Jakże inne to doświadczenia od ubiegłorocznych w Holandii, gdzie tłumy ludzi, odurzonych legalnymi narkotykami, obrzucało się nawzajem petardami a niebo w każdej miejscowości było jasne jak w dzień.
Żałuję, że nie dało się sfilmować najmocniejszych podmuchów dzisiejszego sztormu, wiatr wyrywał komórki a aparat natychmiast był tak mokry jakbym go wyjęła z basenu. Niewątpliwie stary 2017 rok ustąpił nowemu 2018 bez sztucznych fajerwerków, za to ze spektakularnym hukiem i prezentacją siły.
WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO KOCHANI…