Tak… zadzwonili, ucieszyłam się, powiedziałam, że kupuję bilet na samolot i przylecę rozmawiać… oni też ucieszeni.
Jak powiedziałam, tak zrobiłam. 2 godz lotu i … wchodzę do dyrektorskiego gabinetu. Od piewszej sekundy, rozczarowanie łączy się z niedowierzaniem… och, proszę pani, zaszła pomyłka, pani sekretarka się pomyliła, już mamy na to stanowisko. Miliard niecenzuralnych słów pojawiło mi się w głowie i następna myśl: nigdy nie chciałabym współpracować z taką osobą, która nie potrafi odpowiedzieć na proste pytanie: “kto zlecił sekretarce wykonanie do mnie telefonu?” Więc nie ma tego złego, chociaż zastanawiam się, co takie osoby mają w głowie, że beztrosko narażają innych na spore koszty i niedogodności.
Za to podróż powrotna była dość interesująca. Zaczęła się od telefonu z korporacji taksówkarskiej, pięć minut przed umówioną godziną, że… nie przyjadą! Poprzedniego dnia w innej korporacji zostałam zbesztana, że śmiem zamawiać wcześniej, na konkretną godzinę i robię im niepotrzebne zamieszanie. Dziś beztrosko oznajmili, że nie przyjadą, więc albo mam czekać, kiedy będą wolni, albo samodzielnie szukać sobie innego przewoźnika!
Niewyobrażalne! Na ich miejscu zamówiłabym u konkurencji przejazd, aby tylko nie stracić klienta. Cóż, na tak nowatorskie pomysły ich nie stać, zaliczyłam falstart i przy szybko topniejącym czasie drżącymi rękami wystukiwałam kolejne numery taksówkowkarskich korporacji.
Dalej było już jak u Hitchcocka napięcie rosło.
Pociąg podmiejski, zwykle dowożący jak metro, miał początkowo, na dzień dobry dwudziestominutowe spóźnienie. W połowie drogi, po ostrym, nagłym hamowaniu, pasażerowie spadają z siedzeń, walizki z półek. Na mijanym właśnie przejeździe, szlaban nie zamknął się odpowiednio wcześnie i mały, biały samochód usiłował wjechać na tor pod nasz pociąg. Finalnie, szczęśliwie było to dość krótkie auto i idealnie zmieściło się pomiędzy szlabanem a rozpędzonym pociągiem na torach, który ze swoją masą nie miał żadnych szans na zatrzymanie.
Myślałam, że dość już dramatycznych sytuacji na jeden dzień. Niestety, byłam w błędzie, kilka minut później stajemy na jakimś potężnym torowisku i słyszę, jak pani konduktorka rozmawia z dyspozytornią. Na naszej trasie, na dworcu Warszawa Stadion zepsuł się pociąg. Nie ma przejazdu. Warszawa Wschodnia nie przyjmuje wszystkich składów, bo nie ma aż tylu peronów. Kolejka chcących tam wjechać pociągów jest długa i w popołudniowym szczycie, wydłuża się niebezpiecznie z każdą sekundą. Niestety, jako pociąg osobowy, jesteśmy najniższą kastą, siedemnastej kategorii odśnieżania, ale pani jest miła i pomocna, wyszukuje mi kolejowe połączenie z lotniskiem. Niestety obawiam się, że nie zdążę. Lotniskowe pociągi nie jeżdżą zbyt często i co gorsze, nie docierają bezpośrednio do celu. Odcinek od stacji końcowej pokonuje się autobusem. Zbyt wiele komplikacji …
Młody człowiek naprzeciwko, doradza mi taksówkę, jest to szansa i gdy docieramy do upragnionej “wschodniej”, obydwoje instruują mnie którędy biec najkrótszą drogą na postój taksówek. Szczęśliwie, mój pierwszy wagon zatrzymuje się przy samym przejściu podziemnym. Nie tracę cennych sekund na przepychanie się w tłumie. Biegnę przed dworzec… na postoju stoi JEDNA taksówka! Tuż za mną gęstniejący tłum, który pragnie jej tak jak ja! Dowiezie mnie pan na 18:00 pod Pałac Kultury? Za 60 złotych. Nieee… za 50! Dobra, pani wsiada! Mamy 12 minut by dotrzeć na drugą stronę Wisły do centrum. Błogosławię BUS-pasy a pan kierowca, typowy praski taksówkarz dokonuje cudów. Śmiga niczym Kubica, trąbiąc nieustannie na autobusy i inne zawalidrogi. Przy okazji dowiaduję się, że za użytkowanie szybkich pasów płaci się ciężkie pieniądze, ale nie wolno im korzystać ze wszystkich. Jest wykaz zakazanych tras, wcale zresztą niemały. Wyścig z czasem trwa, pan kierowca cieszy się, że wsiadłam do niego, mówi, że w końcu coś się dzieje w odróżnieniu od nudnych kursów pod przedszkole lub dom. Mówi, że zapamięta panią z Brukseli. Ja tymczasem wczołguję się ze środka auta do bagażnika po moją walizeczkę, żeby od razu biec do Modlinbusa. Jest już po czasie, płuca mi puchną, kolana miękną, ostatni raz tyle biegałam ćwierć wieku temu. Pan wpuszczający do autokaru mówi, że nie ma mojego nazwiska… no owszem, nie ma, bo jeszcze w pociągu, przebukowałam mój bilet w internecie na następny kurs, nie wierząc, że wyścig z czasem się uda. Musi mnie pan “odbukować” – szepczę, nie mogąc mówić głośniej po morderczym biegu i … padam na ostatnie wolne miejsce bez tchu. Jedziemy, korki potworne ale mam nadzieję, że dotrzemy przed odlotem. Tymczasem walczę sama ze sobą jednocześnie dysząc jak pies i usiłując wyregulować oddech. Zatrważający brak kondycji. Przez security przechodzę szybko i gładko. “Nic do oclenia”, żadnych aparatów ani laptopów. Moja błękitna, maleńka walizeczka śmiga na rolkach, wpadając w czeluści sprawdzających kamer. Wszystko ok. Tak myślałam, dopóki nie zobaczyłam jaki armagedon jest w hali odlotów. Kilka mocno opóźnionych samolotów, brak miejsc siedzących i koczujące na środku podłogi tłumy ludzi. Nie ma żadnych kanapek,ciastek ani nawet suchych bułek. Jest tylko woda i soplica w wielu smakach i rodzajach. Bruksela opóźniona o godzinę… co za dzień! Sam lot, jak zwykle trwa niecałe dwie godziny, ale dopiero po 10 godzinach podróży siadam na kanapie w Domu. Jest pierwsza w nocy, nie mam siły wstać, żeby się położyć 🙂