Decyzja o wyjeździe do Paryża zapadła nagle, natychmiast zabukowałam ostatnie noclegi w mieście i kilka godzin później o trzeciej nad ranem wyjazd, żeby zdążyć na świt. Od czterech lat polujemy na śnieg pod wieżą Eiffla. Rzadki to widok, a jeśli nawet się zdarza to na chwilkę co kilka lat. Zapowiadało się lepiej niż podawały prognozy, już z Brukseli wyjeżdżaliśmy wśród padających płatków, ale im bliżej Paryża tym cieplej a wjeżdżając na obwodnicę, białe były tylko pasy na asfalcie i malutkie plamy pozostałości po śniegu na boiskach i trawnikach. Szósta rano w sobotę to nie czas na racjonalne myślenie, szczególnie po dwóch godzinach snu. Więc, gdy samochód bezpiecznie odpoczywał pod hotelem, my z potężną nadzieją jechaliśmy pustym metrem do Trocadéro, ciesząc się na zdjęcia białego miasta. Takich jak my, wariatów z aparatami było kilkoro. Kilka godzin później, na Instagramie pojawiły się identyczne kadry, niczym plagiaty będące dowodem na to, że Stalowa Królowa faktycznie stała boso na śniegu. Ten śnieg, a właściwie cieniutki lód był przyczyną mojego upadku. Nagle nogi osiągnęły poziom głowy, aparat zawieszony na szyi wystrzelił jak z procy w górę, zatoczył łuk, szarpnięty paskiem jak smyczą huknął o asfalt i… przestał działać.
Ból kolana, łokcia i dłoni to nic w porównaniu z bólem duszy po takiej stracie. Równo rok temu, straciłam 70 tysięcy zdjęć po awarii prądu w Brukseli, dziś byłam pewna, że straciłam ukochany aparat. Ulga była połowiczna, gdy okazało się, że to “tylko” obiektyw. Mam nadzieję, że uda się go naprawić i że będzie to tylko bolesne wspomnienie dla kieszeni.