Dziesięć dni w biegu i stresie od rana do nocy. To, co udało się dogadać telefonicznie na odległość, miało teraz zaprocentować. I dzięki temu po męczącej podróży, po nocnych poszukiwaniach tablic rozdzielczych w wielkim, podziemnym garażu gdy skutecznie wysadziłam korki w nowym domu, po dwóch godzinach snu na dmuchanym materacu ułożonym po prostu na betonie… stało się: wszyscy dojechali jednocześnie i musieliśmy sterować ruchem jak na skrzyżowaniu.
Elektrycy podłączali gniazdka, pan od kuchni dostrajał zawiasy, kolejny fachowiec podłączał indukcję i piekarnik, jednocześnie przywieźli szafy, inni nowy materac, ściany nabierały docelowej bieli i dzwonili parkieciarze. Młyn totalny, ale z tego chaosu, z tej budowy, zaczęło wyłaniać się MIESZKANIE. Już za chwilę podłoga pokryła się bejcowanym na biało jesionem, a gdy ostatnie drzwi mogłam zamknąć na klamkę i powiesiłam firanki … odetchnęłam. Udało się wszystko. No, prawie wszystko, bo zakupione oświetlenie okazało się wadliwe, rolety również, przez co musiały powrócić do producenta. Więc pomimo gołych żarówek w salonie i niedokończonych mebli w łazience, nasze zrealizowane szalone pomysły tak nam się podobają, że wyjeżdżaliśmy z Warszawy wyjątkowo niechętnie, za kwartał Wielki Powrót i Nowy Rozdział. A tymczasem czas opić wszystko szlachetnym trunkiem, żeby podłoga się nie rozeschła…