Huy –  dla Polaków nazwa radośnie dwuznaczna, jednak zawiera w sobie wiele wieków historii. Miasteczko malowniczo położone w zakolu Mozy nie leży przy głównych trasach jak to było wieki temu. W czasach starożytnych było siedzibą warownego obozu rzymskiego. Jego umiejscowienie przy żeglownej rzece, na kupieckim szlaku było jego szczęściem i nieszczęściem jednocześnie. Owszem, rozwijało się świetnie, mieszkańcy zarabiali na metalurgii, garbarstwie, rzeźbiarstwie, stolarstwie a nawet winiarstwie, gdyż na południowym brzegu Mozy znajdują się idealne warunki do uprawy białych winogron, takich jak Chardonnay, Pinot-Gris, Riesling i Sylvaner, ale też właśnie z racji położenia wielokrotnie było areną krwawych konfliktów między Francją, Niemcami, Niderlandami i księstwem Burgundii.

Jednym z najbardziej spektakularnych wydarzeń było oblężenie miasta w 1689 roku, podczas którego zniszczono około osiemset domów. W kolejnych latach nie było lepiej, aż w 1715 roku, sfrustrowani ciągłymi walkami mieszkańcy, rozebrali zamek Tchestię, jako przyczynę ich nieustannych tragedii. W miejscu zburzonego zamku, wiek później , powstał inny groźnie wyglądający budynek, który obecnie góruje nad Huy. Dziś cytadela jest pomnikiem mrocznych dni drugiej wojny światowej, kiedy to stał się niemieckim obozem zarządzanym przez Geheime Feldpolizei – Tajną Żandarmerię Wojskową i przetrzymywano w niej prawie 7000 osób, głównie więźniów politycznych i jeńców wojennych.

Wcześniej na szczyt cytadeli można było wjechać wygodnie wagonikiem kolejki linowej, której stacja początkowa była po drugiej stronie Mozy. I chyba właśnie to położenie było powodem tragedii, gdy helikopter wynajęty przez fotografa lecąc zbyt nisko nad rzeką, przeciął jedną z lin kolejki. Upadając eksplodował i spłonął a lina zniszczyła dachy kilku domów w najbliższej okolicy. Szczęściem  w nieszczęściu był to czas ferii szkolnych, ponieważ tam, gdzie spadł helikopter zwykle grały i bawiły się dzieci. Huy nie ma szczęścia do helikopterów, bo w 2015 roku w czasie 3 etapu Tour de France znowu zbyt nisko i zbyt blisko podlatujący do jadących po mokrym bruku na słynnym podjeździe Mur de Huy zawodników, spowodował swoim podmuchem potężny karambol, po którym organizatorzy musieli zrestartować etap. Szanse na zwycięstwo stracił przez to lider Fabian Cancelarra a ucierpiało także dwóch polskich zawodników: Rafał Majka i Michał Kwiatkowski.

Po Huy można z przyjemnością pospacerować, zobaczyć Collégiale Notre-Dame z dziewięciometrową, największą gotycką rozetą w Belgii, niewielki Grand Place z rokokowym pięknym ratuszem, gwarnymi kawiarniami i jednym z cudów Huy – Li Bassinia – fontanną z 1406 r., której rdzeniem jest misa z brązu, z której wznosi się brązowa platforma z czterema wieżami  i czterema wylewkami w kształcie rybich głów. Pomiędzy wieżami znajdują się cztery statuetki przedstawiające patronów miasta: Domicjana i Mengolda, Świętą Katarzynę i  Ansfrieda z Utrechtu, ostatniego hrabiego Huy. Miałam szczęście, dopiero rok temu fontanna powróciła na swoje miejsce po dziewięcioletniej renowacji.

Do Huy chciałam pojechać zobaczyć jeszcze jedną osobliwość – jeden z największych w Europie ośrodków buddyjskiej Dharmy, założony w 1983 roku. który znajduje się na terenie historycznego zamku Château de Fond l’Evêque. Centralnym punktem instytutu jest świątynia, zbudowana przy użyciu tybetańskich technik w zgodzie z tradycyjnymi zasadami architektury i zdobnictwa. W normalnych warunkach Institut Tibétain Yenten Ling jest otwarty każdego dnia tygodnia, a jeśli ktoś zjawi się w recepcji o 13:15 w niedzielę, może wybrać się na wycieczkę z przewodnikiem, aby dowiedzieć się o różnych programach instytutu, rekolekcjach hatha jogi i medytacji oraz uczeniu się o buddyzmie. Niestety, w czasie pandemii świątynia jest zamknięta i nie ma szans na zwiedzanie, co jednak daje nam powód na powrót w niedalekim czasie.

Wjeżdżając lub wyjeżdżając z Huy w stronę Brukseli można zauważyć przez moment ciekawy obrazek (na tytułowym zdjęciu), bo można udawać, że jest wszystko zwyczajne, normalne … aczkolwiek takie nie jest. Nad miastem góruje nie tylko historyczna cytadela ale też wielkie kominy najstarszej w Belgii elektrowni jądrowej. Trzy kilometry od zabytkowego Grand Place znajduje się obiekt z trzema ciśnieniowymi reaktorami wodnymi. Podobno te reaktory należą do najbezpieczniejszych na świecie. Ale tak samo były określane również te w japońskiej Fukushimie. Pod koniec lat 60-tych Belgia wybrała energię jądrową do produkcji części swojej energii elektrycznej. Już w tamtych czasach zużycie energii elektrycznej szybko rosło, a paliwa kopalne nie były w stanie zaspokoić rosnącego popytu. Dlatego rząd zdecydował o budowie 4 reaktorów jądrowych w Doel – o którym pisałam kilkanaście postów wcześniej i właśnie 3 w Tihange. Razem mają moc wyjściową 3008 MW, a elektrownia przy Huy odpowiada za około jedną czwartą całkowitej produkcji energii elektrycznej w Belgii. Coś za coś… Każdy chce używać energii bez ograniczeń, ale nikt nie chce mieszkać w apartamencie z widokiem na atomowe kominy.

 

Na koniec ciekawostka dużo lżejsza: w 1735 roku urodził się tu Jean-Joseph Merlin – wynalazca wrotek … co nie oznacza, że odjechaliśmy z Huy do Brukseli na rolkach..:)