Barca, La Rambla, Barri Gotic, Sagrada Familia czy Park Guel… wszystkim kojarzą się z gorącą Barceloną. I nawet jeśli lecimy tam w styczniu, oczekujemy ciepła i pełnego słońca. Nic bardziej mylnego. Wprawdzie słoneczko sprawnie przegania chmury, nagrzewając metalowe krzesełka wystawione przed kawiarniami, ale tylko ciepła kurtka i obowiązkowy szalik ochronią nas przed zimnym wiatrem. Ten wiatr to i tak nic, przy zasypanej śniegiem Warszawie i wiadomościach z Chicago, gdzie przyjaciółce pękł termometr przy -40. Kolejny pobyt w jakimś miejscu powoduje, że spacery są niespieszne, że bardziej zwraca się uwagę na detale. Unosimy głowy w zachwycie nad zdobieniami kamienic, mamy czas na muzea i spokojny relaks na plaży. Lubię wracać w ciekawe miejsca, które dogłębniej poznane stają się naszymi ulubionymi. Zamiast łatwego przemieszczania się metrem, wybieramy autobusy. Jeżdżąc po powierzchni, wszystkie punkty must see stają się elementami wbudowanymi w tkankę miasta, tworząc jedną, fascynującą całość, której na imię Barcelona.