Najchętniej wcale bym nie jechała, ale dużo spraw się nawarstwiło, z nowym mieszkaniem, z samochodem, z bankami, lokatami i mniej ważnymi, prozaicznymi rzeczami. Jak zwykle w totalnym pędzie od pierwszej minuty po przekroczeniu granicy na wiecznym niedoczasie. Budzik codziennie na 4.30, żeby zdążyć, żeby dojechać. Warszawa-Lublin-Warszawa, niczym wahadłowy superexpress, nad ranem wyjazd, wieczorem powrót, ale bez wymiany załogi. A jeszcze złamana paskudnie męża noga w gipsie nie pozwalała na swobodę. Szczęście w nieszczęściu, że samochód ma o jeden pedał mniej, co było dla mnie błogosławieństwem odciążającym w czasie jazdy. Ale… zobaczyłam naocznie jak w końcu Lublin pięknieje z dnia na dzień, jak przybliża się do Europy. Na całej długości trasy mocno zaawansowane prace przy budowie dwupasmówki, piękna obwodnica okoliła miasto przebiegając w swoim ostatnim odcinku przez zielone, pozwijane taśmy pól, fantastycznie oświetlone przez jesienne, niskie słoneczko. I centrum wyremontowane z piękną fontanną na głównym placu i deptaku, i mnóstwo nowych inwestycji, i ludzie mili, uczynni… bo wiele udało się załatwić nie zaznając bezduszności urzędniczej. Okazało się, że mamy ogromne szczęście do miłych ludzi, którzy wykorzystali prywatne kontakty, żeby nam ułatwić zadania. Ciepło człowiekowi się w duszę robi, szczególnie, gdy totalne zmęczenie odbiera radość życia. Miłego dnia…:)