Z ulgą żegnam listopad. Jak co roku wpisał się brzydką czcionką w moje zdrowie. To, że jedna złamana i unieruchomiona w gipsie na 10 tygodni noga w domu generuje potworne trudności, okazało się za mało. Doszło do tego moje zapalenie krtani, przy którym szczekałam całe noce jak mały szczeniak i od razu po pozbyciu się uciążliwego kaszlu “wypadł mi dysk” – czyli odjęło mi władzę w całym ciele i umyśle też.
Ból był tak przepotwornie okrutny, że nie pozwalał nawet oddychać i nikomu… nawet kobiecie, która przyszłaby na bal u królowej w identycznej jak moja sukience – takiej sytuacji nie życzę!
Zastrzyki, leki i cztery ściany… to mój obecny świat. Doskonale wiem jak czuje się lew, król puszczy zamknięty w ZOO. Szczęście w nieszczęściu było takie, że wyżalając się córce prosto z mojego łoża boleści, w ciągu minuty podjęła decyzję, po kwadransie miała kupiony bilet a godzinę później była w drodze na lubelskie lotnisko.
To fantastyczne, że mój rodzinny Lublin jest tak dobrze skomunikowany ze światem. Dało to konkretne korzyści tu i teraz, bo bez przesiadek po dwóch godzinach lotu mogłam ucałować Dzieciątko i… spokojnie dochodzić do zdrowia.
A z kalendarza na przyszły rok usunę cały ten jesienny miesiąc… (obok zdjęcie mojej jedynej aktywności, jaka jest mi obecnie dostępna, czyli #cofeetime)