Jest połowa października, przed samym wyjazdem, koleżanka-Paryżanka powiedziała: będzie gorąco, weź sandałki. A ja w swej naiwności i przyzwyczajeniu do belgijskiej pogody zamierzałam jechać w zamszowych kozakach. Miała rację. Wprawdzie bladym świtem było mi lekko chłodno, ale gdy wysiadłam z metra na Trocadero i zobaczyłam wieżę w ciepłym blasku gorącego słońca, wiedziałam, że to będzie wyjątkowy dzień. I był, chociaż trochę inaczej niż bym chciała. Niestety ten pięknie zapowiadający się wyjazd, zakończył się złamaną nogą mojego męża po widowiskowym zeskoku  z wysokiego murku, na którym robiliśmy sobie zdjęcia. Później już tylko powrót do hotelu po samochód, odwołanie noclegów i jazda do Brukseli prosto na ostry dyżur do szpitala. Do samego końca byliśmy pewni, że to tylko skręcenie albo stłuczenie… niestety, złamana kość piętowa, chociaż dzięki Bogu bez przemieszczenia, bo to owocowałoby operacją i drutami. A tak, gips na trzy miesiące i zastrzyki przeciwzakrzepowe  codziennie samodzielnie wykonywane w brzuch. Drobnostka…