CZAS CHOINKI… MIKOŁAJKI
Mieszkając w obcym kraju, bardzo chętnie przejmuję obyczaje, które mi pasują. I tak jest właśnie z ubieraniem choinki. Gdy 5 lat temu pomyślałam, że skoro belgijski salon jest duży i wysoki, warto by było zakupić do niego baaardzo wysoką choinkę… wsiedliśmy więc do samochodu zaopatrzeni w sznurek, żeby zakup dowiązać do bagażnika dachowego i pojechaliśmy pewni siebie w miejsca, gdzie widzieliśmy tysiące zielonych drzewek … ale zrobiliśmy to po polsku, tydzień przed Bożym Narodzeniem. Niestety, czekał nas wielki zawód i jednocześnie nauka. Otóż w Belgii, choinki kupuje się, ustawia i ubiera na 6 grudnia… i wtedy jest ogromny wybór. Od kilkumetrowych, które opłacona firma dowozi pod wskazany adres, po śliczne, niewielkie, do postawienia na stole. Udało nam się wtedy kupić po kilku dniach szukania, ale już co roku pilnowaliśmy, żeby nie powtórzyć błędu.
W tym roku, wraz z początkiem grudnia, czujnie rozpoczęliśmy eksplorację zielonego rynku. W związku z tym, że nie doceniliśmy powolności belgijskich urzędów i nasze nowe autko stoi od miesiąca u dealera w oczekiwaniu na komplet dokumentów potrzebnych do rejestracji a poprzedni samochód pozostał w polskim garażu… z konieczności ograniczyliśmy nasze poszukiwania do pobliskich kwiaciarni. Udało się za pierwszym podejściem. Na placu Schumana, kwiaciarz wystawił kilkanaście drzewek. Niektóre już kupione, z karteczkami właścicieli, ale jedna, średniej wielkości wydała się być zadowalająca. Zakupiona, zapłacona … podnosimy ją za oba końce… ups… miała być taka niewielka, dlaczego jest taka ciężka?
200 metrów z placu pod dom daliśmy radę z sześcioma przystankami.
Staliśmy się atrakcją turystyczną dla wycieczek, Japończycy z ochotą robili nam zdjęcia, gdy paradowaliśmy z drzewem pod trzyskrzydłowym budynkiem Komisji Europejskiej. Plan był taki, że wciągniemy ją na sznurze przez balkon, prosto do salonu … choinka leży na środku chodnika, mąż poszedł na górę… jak ja musiałam wyglądać idiotycznie i żałośnie stojąc nad tą kupą jedliny. Panie się uśmiechały, panowie proponowali pomoc, wszystkim grzecznie dziękowałam w dostępnych mi językach, bo przecież czekam na sznurek z balkonu i za chwilę będę miała w domu to drzewo… nic bardziej mylnego. Choinka okazała się za ciężka na sznurek, jaki mieliśmy. Pozostało ją wnieść drogą tradycyjną, czyli klatką schodową. Do windy oczywiście się nie zmieściła, za wysoka a przede wszystkim za szeroka… pozostała nam ostatnia możliwość: wąziutkie, kręte schody. Pierwszy raz w życiu, uczestniczyłam we wpychaniu i wciąganiu tak potężnego drzewa. Gdy ją wybieraliśmy, wydawała się być średnia … ale jak się okazało, obok niej stały co najmniej 4-metrowe, więc nieco mniejsza nie wzbudziła naszych obaw, co przysporzyło nam tych wszystkich trudności. Udało się, choć początkowo byliśmy żywą ilustracją do pracy mitologicznego Syzyfa. W czasie zakupu, wydawało się, że jest mała i zginie w salonie, w którym sufit jest na wysokości czterech metrów, ale nie, nie poddała się tak łatwo. Wyprostowała przykurczone gałęzie, postawiła na baczność długie na pięć centymetrów igły i zaanektowała dużą część salonowej kubatury. Zwykle wieszaliśmy połowę świecidełek i bombek, jakie posiadamy, ale ta jedlina jest wyjątkowo wymagająca, w tej zielonej gęstwinie wszystko ginie, niczym transporty polskiego cukru do Związku Radzieckiego za czasów komuny. Miły to pretekst, żeby coś dokupić na wszechobecnych kiermaszach i wystawach. Tak więc ubieranie choinki w 2019 roku uważam za zakończone i ze spokojem czekam na mikołajkowy wieczór.