O 2:05 przekroczyliśmy granicę Polski. Całą drogę napięcie rosło jak u Hitchcocka, samochód tak załadowany, że niemal wierzgał przednimi kopytami jak niepokorny rumak. Później GPS poprowadził nas inną niż zwykle drogą z Brukseli i wystarczyła chwila nieuwagi a zaparkowaliśmy w typowym belgijskim korku na długi czas. Już miałam wysiąść i szukać parkometru na autostradzie, ale w tempie 3,5 km/h ruszyło. Niemieckie drogi, najbardziej znienawidzone od lat przywitały nas nieustannymi postojami przez parkujące na pasie awaryjnym ciężarówki ich kierowców szykujących się na weekendowy odpoczynek. Wiedzieliśmy, że jazda w piątkowe popołudnie przez Zagłębie Ruhry to masakra, ale jak widać mamy tak duże pokłady nadziei połączonej z naiwnością, że radośnie pokonywaliśmy kolejne trudności i nawet udało się zdobyć dwie ostatnie kanapki w jakimś przydrożnym barze za miliony monet. A jeszcze na osłodę pojawił się zaćmiony, ogromny, czerwony Księżyc i przez chwilę zajął nasze myśli domagając się zachwytów. Zgniły Zachód pożegnał nas 14 kilometrową kolejką przed granicą na obu pasach. Tiry i małe osobówki cierpliwie stały i posuwały się o centymetry. I wreszcie Polska… równa autostrada bez śmiesznych ograniczeń. Jakoś tak ładniej, przyjemniej… i choć jeszcze 400 km przed nami, to czuję się jak w Domku!