Côte Sauvage/półwysep Quiberon – na zachodnim wybrzeżu Francji to miejsce, gdzie jak Afrodyta wyszłam z piany morskiej …i to dosłownie. Po silnym wietrze, wszystkie głazy na plaży pokryte były prawie półmetrową warstwą piany… i właśnie po tych kamieniach chciałam dojść do prowizorycznych schodów prowadzących na szczyt klifu.
Starałam się uważać gdzie stawiam stopę, ale niestety to nie śliska piana była niebezpieczeństwem tylko kamień. Ja poszłam w przód, kamień ruszył się w tył i … za pół sekundy leżałam zaklinowana pomiędzy głazami jak żółw na skorupie. Nogi w górze, plecak z obiektywami, który mnie zresztą uratował, wcisnął się w szczelinę i skutecznie mnie zablokował. Zero manewru, ani na bok, ani do góry. Nogi bez oparcia, ręce unieruchomione. Do tego nie było mnie widać spod wszechobecnej piany… Huk oceanu zagłuszał moje krzyki o pomoc. Gdy w końcu mąż usłyszał krzyki, rozglądał się nie widząc mnie zupełnie. Dobrze, że nie byłam tam sama, bo nadchodzący przypływ pochłonąłby mnie na wieki wieków.
Oczywiście, że w końcu weszłam na ten klif, poobijana zrobiłam jeszcze kilka zdjęć, ale plecy leczę już trzeci tydzień.
Czego to się nie robi dla dobrych ujęć..

edit… plecy leczę trzeci miesiąc a poprawa jest znikoma