Od początku maja zrobiłam 4 tysiące kilometrów samochodem i 5 tysięcy samolotem. Ile kroków i ile pięter przeszłam, to wie tylko aplikacja zliczająca te dane w moim iphone. Czuję się szczęśliwa, ale potwornie zmęczona. Podróż francuska była absolutnie cudowna. Trasa z Brukseli do Bordeaux z przystankiem w Chartres, żeby zobaczyć przeogromną katedrę w różowym świetle wschodzącego słońca była długa ale magiczna. Okoliczności przyrody zafundowały nam spektakl tak cudowny i niepowtarzalny, że nawet nie śmiałabym sobie takiego wymarzyć. Świtem otoczyły nas mgły tak gęste, że poza przebijającym się momentami słońcem nie było nic widać, prześwitujące delikatne zarysy drzew w złotej poświacie powodowały totalny zachwyt. Trzymałam mocno kierownicę i pędząc boczną drogą w stronę Orleanu krzyczałam ze szczęścia za Faustem: Trwaj chwilo, jesteś piękna… i chwila trwała wiele kilometrów, aż zniknęła rozgrzana promieniami słońca. Dalej było już tylko piękniej: wydma Piłata nad brzegiem oceanu, Cap Ferret pomiędzy niebem a wodą, hiszpańskie San Sebastian, królewskie Biarritz pyszniące się oceanem i królewskim bogactwem, akwitańskie eleganckie Bordoaux, przeogromne winnice w okolicach St.Emillion, słynny kamienny most Cahors, degustacje Cheval Blanc, cichutko dzwoniące buteleczki w bagażniku, fantastyczne obrazy rzędów winorośli z kamery drona, krajobrazy, armaniak i foie gras w Gaskonii, święta woda z Lourdes, różowo-fiołkowo-studencka Tuluza, Albi ze wspaniałą katedrą i muzeum Touluse-Lautreca, potężna katarska twierdza Carcassone, gdzie jadłam najlepsze na świecie casserole  i wreszcie Morze Śródziemne, pusta, otoczona skałami plaża przy hotelu w Sete, cudowne Montpellier, wiadukt Millau w nocy i w dzień, czerwony wiadukt kolejowy Eiffla, wulkany i sery Owerni, jedyne w swoim rodzaju jak perła w koronie Le Puy-En-Velay z niezwykłymi, powulkanicznymi turniami, sterczącymi w samym centrum miasta na których rozgościły się wygodnie i bezpiecznie ważne francuskie sanktuaria …i jako ukoronowanie, możliwość jedyna w swoim rodzaju: obserwowanie drugiej tury wyborów prezydenckich z wygraną Emmanuela. To telegraficzny skrót ostatniej podróży…

Powrót do domu był dużo dłuższy niż odpoczynek. Następnego dnia juz o 5.00 rano wyjazd na lotnisko w Zaventem i poranny lot do Lizbony na spotkanie z córką, która leciała w tym samym czasie  z Warszawy. Damska wyprawa do serca Alfamy ze słynnym tramwajem 28 pod oknem. I tym razem pogoda była zmienna jak kobieta pozwalając nam się cieszyć Lizboną o różnych obliczach, opaloną słońcem i odświeżoną strugami deszczu. Finał podróży był zaskakująco nerwowy z racji potężnej awarii na lotnisku lizbońskim. Nasze samoloty miały być odwołane, poźniej już tylko opóźnione. Miałyśmy dużo szczęścia, poprzedniego dnia 50 tys ludzi z 200 samolotów przerwało swoją podróż.
Home sweet home… jak dobrze we własnym łóżku. Dzień dobry Brukselo 🙂