Dniepr rozlewa się niczym morze na horyzoncie, słońce migocze, odbijając się w wodzie ale nasz mały samolot nie zachwyca się widokami i bardzo ostro zakręca, lecąc niziutko nad miastem. W zachodzącym słońcu błyszczą wszystkie złote kopuły cerkwi i potężny pomnik Matki Ojczyzny z mieczem i tarczą. Już na ziemi… za chwilę szalona jazda taksówkarza jeszcze bardziej podnosi mi ciśnienie. Samochody przemieszczają się niczym kolumna rządowa w zwartym szyku „na gazetę”, z prędkością znacznie odbiegającą od zalecanej i dozwolonej. Trzymam się pasów, naiwnie wierząc, że mnie utrzymają w razie kolizji i dziękuję Bogu, że jest ciepła wiosna, bo wiem, że po oblodzonych, zimowych drogach jeżdżą identycznie. Walizki zabiera portier, a ja już sprawdzam jak najkrótszą drogą dojść na Majdan Niepodległości. Blisko…dwie uliczki dzielą nas od miejsca, w którym ludzie walcząc o swoje prawa zapłacili najwyższą cenę… Wtedy Majdan a później Krym był we wszystkich telewizorach świata, teraz mimo, iż wojna cały czas trwa, temat stracił swoją atrakcyjność dla mediów…:/

Po tym wyjeździe napisałam tekst dla Klubu Polek na Obczyźnie:

UKRAIŃSKIE IMPRESJE

Zgrabny embraer przenosi mnie z Brukseli do Kijowa. Śliczne, jasnowłose stewardessy mówią  po ukraińsku podając hiszpańskie wino i belgijską kanapkę. Lecimy nad Krakowem, Rzeszowem i… koniec. Dalej już tylko pola i pustka. Aż do Kijowa. Gdy myślę o Ukrainie, przez głowę przelatują mi skojarzenia: Ruś Kijowska, Księstwo Litewskie, Radziwiłł, Chmielnicki, Bandera, Pomarańczowa Rewolucja i wspólny z Polską Mundial w 2012 roku z wiele mówiącym hasłem: „Razem Tworzymy Historię”. Chcę zobaczyć jak najwięcej, poznać relacje, konteksty, ile się da w krótkim czasie.

Tuż nad Kijowem widać fantastycznie meandrujący Dniepr, który rozszerza się rozlewając się na horyzoncie. Słońce migocze, odbijając się w wodzie ale nasz mały samolot nie zachwyca się widokami i  bardzo ostro zakręca, lecąc niziutko nad miastem. W złotym świetle błyszczą wszystkie  kopuły cerkwi i potężny pomnik Matki Ojczyzny z mieczem i tarczą.

Już na ziemi… Za chwilę szalona jazda taksówkarza jeszcze bardziej podnosi mi ciśnienie. Samochody przemieszczają się niczym kolumna rządowa w zwartym szyku „na gazetę”,
z prędkością znacznie odbiegającą od zalecanej i dozwolonej. Trzymam się pasów, naiwnie wierząc, że mnie utrzymają w razie kolizji i dziękuję Bogu, że jest ciepła wiosna, bo wiem,
że po oblodzonych, zimowych drogach jeżdżą identycznie. Walizki zabiera portier, a ja już sprawdzam jak najkrótszą drogą dojść na Majdan Niepodległości. Blisko, dwie uliczki dzielą nas od miejsca, w którym Ukraińcy walcząc o swoje prawa zapłacili najwyższą cenę. Wtedy Majdan, a później Krym był we wszystkich telewizorach świata. Teraz mimo, iż wojna cały czas trwa, temat się nasycił i bardzo stracił na atrakcyjności dla mediów.

Disiaj Kijów stara się żyć normalnie, pomimo stanu nieustającej wojny na wschodzie. Ludzie pracują, robią zakupy, chodzą do restauracji jak zwykle, tylko specjalna tablica pośrodku Majdanu przypomina, że i wczoraj i dzisiaj giną żołnierze. Ale zachodnich polityków i czytelników gazet znudził przedłużający się temat. Na każdym kroku widać, że Kijów bardzo chce należeć do Europy. Wszędzie, na budynkach, na skwerach, w metrze obok siebie powiewają dwie flagi: ukraińska i europejska. Młodzi mówią dobrze po angielsku, studiują za granicą, często wyjeżdżają na zachód do pracy, żeby uszczknąć dla siebie choć trochę tej europejskości. Samo miasto nie jest piękne, ale sądząc po  zamyśle architektów i myśli przewodniej, jaka im przyświecała, pretendowało do największych. Owszem, mogą  zachwycać szczegóły: kipiące od złota cerkwie, ogromne pomniki, bardzo szerokie ulice czy zdobienia monumentalnych kamienic. Jednak ogólne wrażenie to wszechobecny kicz i brud. Na każdym kroku czuje się, że Kijów to stolica korupcji. Nie odciął się  od tego do dzisiaj  i długo się to nie zmieni.

O podniesieniu rangi ukraińskiej stolicy na arenie europejskiej miejscowi notable marzą tylko wtedy, gdy kupują kolejny, najnowszy model BMW, a jednak tuż obok parkuje  żiguli sprzed ćwierć wieku, czy zardzewiały moskwicz z ledwo pracującymi tłokami. Główny obraz to totalna schizofrenia społeczeństwa i  ogromne kontrasty. Wysokie do nieba apartamentowce z ceną metra kwadratowego niczym na Manhattanie, sąsiadują przez ścianę z rozsypującymi się kamienicami, w których każdy lokator inaczej zabudował własny balkon powiększając przestrzeń życiową. Widać szkło, metal, fikuśne konstrukcje z drewna wszystkich kolorów i dykty, ale także brezent udający ścianę i kawałki plastiku o różnych fakturach.

Rankiem, ulice  różnią się od zachodnich miast. Nie ma tamtego pędu, „spieszący” do pracy idą leniwym, spacerowym krokiem z kubkiem kawy w dłoni. Jeszcze niedawno, każdego ranka na swoje stałe miejsca podjeżdżała masa mobilnych kawiarek. Teraz jest ich mniej, zamiast nich, powstały budki wielkości kartki A3. Na głównej ulicy Khreschatyk, stoją co pięć metrów i zawsze wszystkie mają mnóstwo klientów.

Z monumentalnego centrum Kijowa usiłujemy wydostać się na autostradę w kierunku Odessy. Wzdłuż trasy kilometrami ciągną się blokowiska nie remontowane od kilkudziesięciu lat. Brudne ściany, ciemne zacieki i prawie czarne okna ze złuszczoną niemal całkowicie farbą dopełniają wrażenia, że wszystko jest w ruinie. Jedynym kolorowym akcentem są całodobowe kwiaciarnie.  I faktycznie, kwiaty to towar pierwszej potrzeby. Sprzedają je i kupują wszyscy, nawet pośrodku niczego przy autostradzie. Nie dajmy się zwieść nazwie „autostrada”, nie spełnia ona żadnych kryteriów europejskich. To po prostu pasy teoretycznie pokryte asfaltem. Kawałkami nieco lepsze, dające złudną nadzieję na spokojną jazdę. Samochód nieustannie podskakuje, a  słuchając jęku podwozia, robi mi się go po prostu żal. Trzymam się uchwytów przy drzwiach, bojąc się, że na  wybojach uderzę głową o boczną szybę.  Przez pięćset kilometrów krajobraz jest taki sam: pola, łąki, pola, trochę drzew, łąki… „Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu. Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi… śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi…”.  Dokładnie tak jest, identycznie jak widział to wieszcz.

Przejeżdżając przez granicę Mołdawii, dostaliśmy tylko strzępek kartki z pieczątką, którą musieliśmy oddać przy wyjeździe. Jest pusto i bardzo biednie. Na środku totalnego pustkowia, przy drodze stoi stragan, na którym w wiaderkach poukładane są jabłka w dziwaczne piramidki. Zatrzymujemy się, młoda ale zniszczona życiem kobieta z małą córeczką zręcznie rozbraja układankę owoców pakując je do szarej torebki. Uśmiecha się zadowolona. Tu raczej nie ma turystów. Nie wiem, ile sprzedaje dziennie, ale może będzie miała na kilka obiadów.

No i ciekawostka – Naddniestrze – samozwańcze państewko o bardzo skomplikowanym statusie to Mała Rosja na wąskim pasie nadrzecznym pomiędzy Mołdawią a Ukrainą. Szerokim strumieniem płynie tu pomoc rosyjska, ale uznane jest jedynie przez Osetię Południową i Abchazję. Dojeżdżamy na jeden z niewielu „punkt miezhdunarodnogo propuska – Kuchurhan”. Tuż przy żołnierzach z długą bronią, żebrze starszy pan. Kilka banknotów euro spowodowało nieoczekiwany spektakl. Z fantastyczną intonacją i ekspresją wyrecytował wszystkie wiersze, jakie pamiętał, a w czasie rozmowy opowiedział nam cały swój życiorys. Praca od dziecka, dwie żony, brak potomstwa, samotność, wegetacja i smutek… Przykro nam się z nim rozstać, w tej krótkiej chwili polubiliśmy się. Wypytuje nas skąd jesteśmy, kiwa głową. Dziwi się tylko, dlaczego tracimy czas na oglądanie biedy, nie rozumie, czemu interesują nas takie bezdroża, przecież mieszkamy w raju. W miejscu, gdzie każdy chciałby żyć… Jedziemy wzdłuż granicy przez Kuchurhan długą, siedmiokilometrową ulicą Lenina, wszystko jest tak, jak było od zawsze, nikt tu nie zawracał sobie głowy zmianą nazw. Gdy nie ma na chleb, nie zmienia się szyldów ani tabliczek. Co ciekawe, wioska została założona w 1808 roku jako Strassburg przez Niemców i Francuzów alzackich, którzy imigrowali do Doliny Kutschurgan. Obecną nazwę otrzymała dopiero w 1944 r., gdy pozostali niemieccy mieszkańcy zostali wysiedleni z tego terenu przez nadciągającą armię radziecką. W centrum wioski na ogromnym pustym placu stoi perełka, pozostałość po byłych mieszkańcach: XIX wieczna bryła katolickiego kościoła św. Józefa, przemianowana później na cerkiew prawosławną Tserkov’. Nikt tu do kościoła teraz nie chodzi, pozostałe ściany z pięknym sklepieniem, służą jako miejsce randek miejscowej młodzieży a czarne miejsca po ogniskach i tony rozbitego szkła sugerują, że miejsce jest wykorzystywane jako swoiste „Centrum Kultury”.

Czuję się jak w surrealistycznym filmie, cywilizacja objawia się tu tylko obecnością słupów elektrycznych i fantazyjnie poprowadzoną, żółtą rurą z gazem. Rura biegnie wzdłuż drogi i tego, co przy dużej dozie dobrej woli można nazwać płotami. Nad wejściami na podwórka wznosi się, tworząc coś w rodzaju bramy. Droga składa się głównie z dziur, auto z wysiłkiem pokonuje rozpadliska, szukając wytrwale odrobiny równej powierzchni. Patrząc przez boczną szybę, mam wrażenie, że uczestniczę w starej grze komputerowej i za chwilę pojawi się ludzik Mario, który będzie podskakiwał na tej żółtej linii w górę i w dół zdobywając punkty i kolejne „życia”. Rura, tak jak się nagle pojawiła, tak niknie w chaszczach, niekarczowanych od setek lat. Game over!

Trasa do Odessy biegnąca przez Szabo słynące z dobrego wina i wąski przesmyk zamykający zatokę zbierającą wody Dniestru to dalsza nierówna walka z przeszkodami.  Boczne drogi są nieklasyfikowalne i  często nieprzejezdne.  Pomimo międzynarodowych oznaczeń na mapie, radzą sobie na tych drogach jedynie wysokie terenówki z napędem na cztery koła i potworną mocą koni mechanicznych. Dziury dochodzą tu do pół metra, ale kierowca, mieszkający tu wiele lat uśmiecha się tylko, widząc nasze przerażenie. Nie wychodzi nawet z samochodu, gdy biegnę zrobić zdjęcia „drodze”, która raczej przypomina czerwoną powierzchnię Marsa, pełną kraterów i rozpadlin. W tej podróży nieustannie podziwiam szwedzką myśl techniczną, która wyprodukowała volvo radzące sobie niemal tak świetnie jak Łunochód na Księżycu.

Do Odessy jechałam spełnić marzenie sprzed wielu lat. Bardzo dawno temu obejrzałam słynny film Sergieja Eisensteina pt. „Pancernik Potiomkin” z realistyczną sceną na odeskich schodach i zadziałał na mnie niezwykle ostro i sugestywnie. Gdzieś w głowie zakiełkowało mi wtedy pragnienie zobaczenia miejsc z filmu na własne oczy. Jednak dopiero po kilkudziesięciu latach stało się to możliwe i… miałam bardzo dużo szczęścia, gdyż właśnie kilka dni wcześniej zakończył się ich gruntowny remont. Biegłam dziewiczo świeżymi schodami licząc stopnie. Tam też miałam bardzo pouczającą rozmowę z panem sprzątającym chodnik na dole. Robiłam zdjęcia, czekając na bardziej dogodny moment aż słońce oświetli całość. Trwało to dobrą chwilę i być może ten czas ośmielił go do podejścia. Zostałam na wstępie pouczona, że nie powinnam chodzić w TAKICH butach! Spojrzałam zdziwiona na moje stopy w lekkich adidasach odpowiednich na wycieczki, nic bardziej mylnego. Usłyszałam, że „kobiety nie chodzą w butach do kopania piłki”, długo tłumaczył mi, że powinnam założyć sandałki na obcasie. Późniejsza rozmowa oscylowała już wokół tematów piłkarskich: Lewandowski, Lubański, wspólny Mundial… wszyscy wiemy, że podróże kształcą, ale rozmowy z mieszkańcami, to swoisty uniwersytet.

Odessa to miasto dla ludzi z wyobraźnią, potrzeba jej wiele by odnaleźć w tym mieście czar i urok, jakie miała przed laty.  Paradoksalnie, aneksja Krymu przez Rosjan jest dla niej ogromną szansą. Mnóstwo turystów, którzy wcześniej chętnie odwiedzali Sewastopol czy Bakczysaraj, przenosi swoje zainteresowanie w inne punkty nad Morzem Czarnym. Tam, gdzie zostawią swoje pieniądze, tam będzie praca i rozwój, a Odessa jest najbliższym, dość bezpiecznym miejscem w dodatku owianym legendą najbardziej snobistycznego kurortu imperialnej Rosji. Być może uda się jej na nowo stać „Perłą Morza Czarnego” jeśli oczywiście wykorzysta koniunkturę.

Z zamyślenia wyrywa mnie komunikat: „szanowne pasażyry, wykonamy posadku”. Samolot ląduje w Brukseli a mnie pozostały zdjęcia i niebieskie, plastikowe żetony do kijowskiego metra. Muszę tam wrócić, żeby je wykorzystać…