W Normandii czas się mierzy pływami, a ich amplituda dochodzi do kilkunastu metrów i jest największa w Europie. Regularnie dwa razy na dobę woda podnosi się i opada odsłaniając bezkresne plaże i łąki. Najbardziej znanym miejscem, do którego od wieków podążają pielgrzymki, jest opactwo na wysokiej skale: Le Mont Saint Michel. Wprawdzie nie ma już atrakcji w postaci starej grobli, przy której parkowały samochody regularnie zalewane przez bezwzględną wodę ku rozpaczy beztroskich kierowców, ale jest ciekawy projekt przywrócenia opactwu morskiego charakteru. Zbudowana została tama na rzece, regulująca poziom i tempo przepływu wody wypłukującej naniesiony piasek i muł, zaś nowa grobla jest lekką konstrukcją na stalowych wspornikach a mając tylko umowne połączenie, zniża się, pozwalając opactwu przy dużych przypływach stać się znowu wyspą, jak to było przed wiekami. Historii o opactwie jest wiele, najbardziej znane są opowieści o pielgrzymach sprzed wieków, którym udało się przypadkiem trafić na odpływ i dojść do klasztoru. Od mnichów dowiadywali się o niezwykłym cudzie świętego Michała, który spowodował rozstąpienie się wody przed przybyszem, co oczywiście warte jest potężnego datku na rzecz kościoła. Trasa pątników prowadziła przez ruchome piaski wciągające śmiałków próbujących wkraść się niepostrzeżenie poza mury od północnej strony i przez koryto rzeki, a kończyła przejściem przez głębokie mady nieopodal głównej bramy opactwa. Dlatego w średniowieczu mówiono: idziesz do Le Mont Saint Michel – napisz najpierw testament. Nie pisałam testamentu, nie wiedziałam, że trzeba… ale przeżyłam. Korzystając z  hotelu na miejscu, mieliśmy dogodną bazę wypadową o różnych porach dnia. Dzisiaj po raz pierwszy widziałam Mont Saint Michel pusty, bez wszechobecnych tłumów, warto wstać nieco wcześniej, by zimowym porankiem móc robić zdjęcia w sprzyjających warunkach.