Atenom jest bliżej bliskiego wschodu niż Europy. Wiele ulic handlowych w centrum miasta to nieustające targowisko. Wszystko wystawione na ulicę, sprzedawcy zaczepiają, pokrzykują. Kalosze, skarpety, ubrania robocze co parę kroków. Można odnieść wrażenie, że Grecy to naród typowo rolniczo-pasterski i są to produkty pierwszej potrzeby. Spacerując po tych “arabskich”, ciągnących się długimi ulicami marketach, tuż po tym, jak wsiedliśmy do tramwaju, dotarła do nas informacja, że tam, gdzie byliśmy przed chwilą – na ul. Sokratesa była strzelanina. Policjant w czasie rutynowej kontroli został zaatakowany pistoletem i odpowiedział ogniem. Tłumy ludzi są wszędzie, przepychają się, jeżdżą motocyklami po chodnikach trąbiąc na ludzi, namiętnie parkują na przejściach dla pieszych i deptakach. Samochody jeżdżą na czerwonym, pierwszeństwo to tylko sprawa umowna. Wolna amerykanka jest akceptowana przez wszystkich. Żadnych zasad…
Grudniowa moda ulicy też nie jest wyszukana. Młodzi i starzy ubierają się tak samo, bez wyszukanej elegancji. Kurtki z kapturami, szare, beżowe, zielone, przez co tłum wygląda jednolicie, jedyne kolorowe plamy to sprzedawcy kolorowych balonów. Być może to wynik kryzysu greckiego a może taki gust. Chodniki są zniszczone, ulice brudne, domy lata świetności mają dawno za sobą. Komunikacja jest potwornie zatłoczona i to nie dlatego, że w całej aglomeracji mieszka tu 3 miliony ludzi ale dlatego, że np metro jeździ nie co 2-3 minuty w szczycie jak w innych krajach ale co 7-10. Niestety, widać jak na dłoni, że Grecja przejadła dotacje unijne nie inwestując prawie w nic. Warszawa na tle Aten nawet bez Akropolu wygląda jak piękny, pachnący, kolorowy kwiat.