Lubię moment, gdy nowo poznane miasto zaprzyjaźnia się ze mną. Znam już podstawową tkankę i zaczynam poznawać je głębiej. Otwierają się kolejne poziomy wtajemniczenia, niczym w grze komputerowej odblokowane levele. Znam też skróty do hotelu, wracam do ulubionych knajpek, znam najsmaczniejsze dania i specjalności. Obowiązkowe atrakcje turystyczne stają się tylko punktami odniesienia potrzebnymi do eksploracji terenu. Ale tu od początku było inaczej… Madryt nawet nie próbuje być tak elegancki jak Barcelona, lata świetności ma dawno za sobą. Tapas, wino i paella na słynnym San Miguel zdegustowały jakością i cenami. Maleńkie (2,5×6 cm) kanapeczki na rozmokniętym chlebie z mozarellą i mikroskopijnym kawałeczkiem szynki czy innymi dodatkami kosztują po 3,5 euro/szt. To dużo za dużo jak na tę jakość i smak.Próbowaliśmy po kilka rodzajów, w różnych miejscach. Nie ma ani przyjemności z jedzenia ani z walorów wizualnych. Po co się starać, turyści i tak przyjdą i kupią. Ulice również nie urzekają, budynki są wymazane sprayem, proszą o renowację zapewne od dziesięcioleci. Za to w wielu miejscach, w barach, restauracjach w środku i na zewnątrz są przepiękne płytki. Kolorowe, zdobne, przedstawiają charakterystyczne dla regionu obrazy. To jest to, co zachwyca. Ale te maleńkie detale to troszkę za mało, żeby pokochać to miasto…