Lot wydaje się być dłuższy,niż jest. Zapewne to zasługa przesunięcia czasu o godzinę do przodu. Bułgaria nie jest w strefie Schengen, sprawdzają nam dokumenty dwukrotnie, czas płynie… Pytam w informacji o shuttle bus, który ma mnie zawieźć na inny terminal. Angielski pani w okienku sprowadził się do machnięcia ręką „o taaam”… Idę więc w bliżej nieokreślonym kierunku, za tym machnięciem… jest przystanek, dopytuję się czekających. Nie do końca są przekonani, ale to raczej tu… Wszędzie napisy cyrylicą. Mój umysł pracuje na najwyższych obrotach przetwarzając je na zrozumiałe słowa. Otwierają się liczne szufladki zamknięte od ćwierć wieku, bo tyle chyba minęło od ostatnich rosyjskich czytanek. Przyjeżdża mały autobusik, jedziemy na Terminal 1, gdzie metro ma swoją ostatnią stację. Jestem miło zaskoczona. Wszędzie czyściutko jak w szpitalu, biletomaty działają, bilet kosztuje tylko 1,6 lewa. Jest tylko ogromny problem ze skasowaniem. Nie wiem gdzie przyłożyć czy włożyć bilet. Żadnych wskazówek, żadnych piktogramów, nie ma też nikogo, kto mógłby pomóc. Stoję przed bramkami bojąc się, ze odjedzie mi metro. Wybawił mnie z kłopotu amerykański turysta. Nie przyszło mi do głowy, że bilet należy włożyć w otwór świecący się na czerwono. Mam chyba zakodowane na sztywno, że czerwony to albo awaria albo wyjście z metra. No cóż… Bułgarzy nawet na „tak” kręcą głową na boki.:) Kolejnym wyzwaniem były dzienne bilety na komunikację miejską. Owszem bilet jest, ale nie można wejść do metra. Okazuje się, że działa automatycznie w tramwajach, trolejbusach i autobusach ale nie w metrze. W metrze przed przejściem przez bramki trzeba go oddawać pani w okienku, żeby go zeskanowała i wtedy już można przekroczyć ruchome barierki. Co kraj to obyczaj… a panienki w okienkach czują się potrzebne..:)