Grecy nawet nazwę metra naciągają. To, że na planie Aten widnieją 3 linie metra jest próbą podniesienia rangi miasta. Linia niebieska (3) od lotniska do Pireusu to nic innego jak zwykła kolejka podmiejska tylko pod ścisłym centrum znikająca pod ziemią. W Warszawie można by więc zaliczyć do metra linię do Mińska Mazowieckiego, Grodziska, Wyszkowa itd…
Wzdłuż wybrzeża kursują tramwaje zatrzymując się przy każdej zatoczce. Każda z nich ma oddzielną nazwę i patrząc na mapę ma się wrażenie obfitości. W realu wygląda to tak, że plaże są maleńkie, kamienisto-żwirowe i strasznie brudne. Tylko te, które są płatne wyglądają znośnie, ale na wielu z nich zagrabione śmieci leżą jeszcze z poprzedniego sezonu w wielkich zwałach przy siatce odgradzającej je od miejsc publicznych. Na tych zwykłych, jeśli chcesz rozłożyć leżak w czystym miejscu, posprzątaj przynajmniej butelki i paczki po papierosach sam. Petów nikt nie sprząta ani nie zaprząta sobie głowy, leżą wszędzie ale jak mają nie leżeć, skoro palą niemal wszyscy. Na 20 km najpopularniejszych plaż nie widziałam ani jednej toalety. Jedynie biletowane odcinki mają kawiarnie, gdzie można coś zjeść, wypić i skorzystać z przybytku. W pełnym sezonie przybywa mobilnych punktów sprzedaży, bo to przynosi zysk, natomiast toalet nie. Każdy swoje potrzeby załatwia w swoim zakresie i chyba nie chcę znać szczegółów. Zapewne inaczej jest na wyspach, gdzie hotele mają swoje własne plaże wyłącznie dla swoich gości. Niestety mieszkańcy 3 milionowej aglomeracji mają do wyboru pozostać w swoim przeraźliwie brudnym mieście albo przejechać kilkanaście przystanków tramwajem aby odpoczywać w równie brudnych miejscach. Mam wrażenie, że status quo musi być zachowane, żeby wszyscy czuli się bezpiecznie jak w domu.
Pireus to osobna sprawa. To miasto portowe, które jak wszystkie tego typu miejsca rządzi się swoimi prawami. Od zawsze, tam gdzie przybijały statki kwitł handel, zabawa i uciechy wszelkiego rodzaju. Zdarzyło mi się bywać w dużych portach: Rotterdam, Frankfurt, Livorno, Calais, Marsylia, Genua… wszędzie okolice samego portu przyciągają złodziei, handlarzy i panie zarabiające na życie zdejmowaniem majtek. Wiele lat temu w Genui miałam nieprzyjemną scysję z alfonsem, gdy fotografowałam prostytutki. Nie były wdzięcznym tematem ale po prostu nie mogłam uwierzyć, że ktokolwiek miałby ochotę na bliską znajomość z powodu ich… delikatnie mówiąc, szpetoty. W związku z wątpliwościami, po prostu chciałam uwiecznić to zjawisko, aby poradzić się niezależnych źródeł.
W Pireusie jest inaczej… wychodząc z dworca, tłum wpada w wąskie gardło “złodziejówki”. Brudni, nachalni faceci o mieszanej bliskowschodnio-południowej urodzie handlują tym, co przed chwilą ukradli wśród pasażerów poprzedniego pociągu. Na szmatach na chodnikach leża fanty, które dłużej nie znalazły nabywców. Jest “śmieszno i straszno”. Śmieszyło mnie przez chwilę, dopóki z niedowierzaniem pojęłam, że i śmieci znajdują nabywców a zaczęłam się obawiać gdy tłum gęstniał i czułam się mocno niekomfortowo. Po 10 metrach pragnęłam tylko wydostać się z tego kotła i już wiedziałam, że choćby taksówką, dookoła świata ale na pewno nie tą samą drogą. Notabene taksówkarze nie jeżdżą tam samotnie, lecz zawsze z drugą osobą dla własnego bezpieczeństwa a przejazdy są obłędnie tanie.
Sam Pireus również nie zachwyca ani architekturą ani jedzeniem. W polecanej restauracji specjalizującej się w owocach morza, większość dań robiona jest z mrożonych produktów o czym lojalnie uprzedzają.
Jedyną piękną rzeczą jest jak zwykle morze cudownie zmieniające kolor wraz ze zmianą nasłonecznienia i to jest to, co warto oglądać nieustannie. (zdjęcie poniżej, to – wyjście z metra – “złodziejówka” – to, co ci ukradli w czasie jazdy metrem do Pireusu, możesz tu odnaleźć i sobie kupić)