Jadąc do Prowansji miałam nieco zbyt duże oczekiwania. Oczekiwałam elegancji, wybornych smaków i zapachów lawendy. Miałam dużo czasu, żeby zobaczyć wiele rzeczy “od podszewki”. Jedno jest pewne – ta kraina ma sporo do zaoferowania. To wspaniałe krajobrazy, ciepły klimat i zabytki, winnice, lawenda, ochra i zioła. I prawie tak było: Avignon z Pałacem Papieży i słynnym z dziecięcej piosenki “Sur le pont d’Avignon” XII wiecznym Pont Saint-Bénézet wydawał się być zachwycający na fotografiach w przewodniku, może i robi wrażenie ogromem ale otoczenie już nie. Brudno, mnóstwo śmieci, brak toalet nie usprawiedliwia niemiłych zapachów na głównym placu. Jadąc na zachód niedaleko jest Pont du Gard – najwyższy na świecie akwedukt zaopatrujący Nimes w wodę przez 5 wieków. Na południe niewielkie ale pełne rzymskich zabytków Arles z amfiteatrem na 20 tys miejsc i śladami Vincenta van Gogha, który urzeczony słońcem i prowansalskimi krajobrazami, stworzył ponad 300 obrazów, tam też poddawał się leczeniu psychiatrycznemu, jak wiemy niezbyt skutecznie. Delta Rodanu to teren nieustannie się powiększający. Rzeka znosi rocznie 20 mln m3 mułu, piasku i żwiru. Le Camargue to dziki i najbardziej chroniony teren w Europie. W Saintes-Maries-de-la-Mer w kościele są szczątki św.Sary – patronki Cyganów. Żałuję, ze nie mogłam zobaczyć ich święta bo właśnie tu, pod koniec maja przybywa ich liczna pielgrzymka a miasteczko zapełnia się wozami. Wszyscy schodzą się nad morze by uczestniczyć we mszy na plaży. Jest wtedy niezwykle ciekawie i kolorowo. Nieco dalej są ogromne zielone pola ryżowe i słone laguny, gdzie odparowywana jest sól morska – podobno najlepsza na świecie zwana kawiorem wśród soli ze względu na bogactwo rosnących tam ziół. Marsylią się nieco zawiodłam, prawie nie było jej widać zza masztów ogromnego portu jachtowego a poza ścisłym centrum ma niewiele do zaoferowania, natomiast nieodległe Cassis – śliczne małe miasteczko z szeroką plażą i stateczkami zawożącymi turystów do les Calangues – najpiękniejszej części Lazurowego Wybrzeża. Wysokie skały, głębokie zatoczki z mikroskopijnymi piaszczystymi plażami i grotami- w przewodniku Pascala napisano, że to “wstęp do raju”. Pomiędzy Monts de Vaucluse a Montagne du Luberon jest wiele klimatycznych miasteczek. Polecam moją bazę wypadową L’Isle-sur-la-Sourgue – położone w odnóżach rzeki Sorgue zachwyca uliczką z wieloma kołami młyńskimi i ilością restauracji. Tuż obok leży słynne Gordes przyklejone tarasowo do skał, kilka kilometrów nad nim Abbaye de Senanque, którego szare mury za polem lawendy zdobią niemal wszystkie przewodniki i Roussillon – stolica ochry ze stromymi czerwonymi, żółtymi i pomarańczowymi klifami. Tam można oglądać odkrywkową kopalnię ochry i na chwilę poczuć jak w bajkowej krainie. Ciepły świt zastał mnie na krętej drodze do Sault, droga pięła się mocno w górę. Zupełnie inaczej jeździ się po wąziutkich serpentynach, dużo wolniej a lawendy nie wolno fotografować w pełnym słońcu, traci wtedy cały urok. Trud został nagrodzony, ilość fioletowych pól oszałamia. Szkoda, że czasu tego dnia było mało – pozostał więc ogromny niedosyt. W drodze do następnej bazy noclegowej w ST-Paul-en-Foret nie można było ominąć po drodze Grand Cayon du Verdun, gdzie rzeka Verdona przecina dwa wysokie wapienne płaskowyże tworząc na prawie 30 km długości gigantyczny kanion o klifach dochodzących do 800m. Droga wije się urwiskami odsłaniając niezwykłe panoramy. W dole widać mikroskopijne, kolorowe łódki z turystami. Druga część pobytu to Lazurowe Wybrzeże. Przepiękna, elegancka Nicea, szczególnie urokliwa ze wzgórza zamkowego na które można wjechać windą, złote plaże z szafirowym morzem Fréjus i Saint-Raphaël ale także droga wzdłuż wybrzeża zatłoczona do granic możliwości o każdej porze dnia i nocy. W długim korku jechałam do słynnego Saint-Tropez licząc na to, ze widoki wynagrodzą mi trud. Nic z tych rzeczy. Miasteczko słynne z filmów o żandarmie nie jest nawet ładne a już na pewno nie jest ładniejsze od setek mu podobnych wzdłuż wybrzeża. Powrót do Brukseli był długi, najtrudniejsza do zaakceptowania była temperatura, która spadała w miarę ubywania kilometrów aż o 20 stopni – no i deszcz… WELCOME HOME..:)