Po spotkaniu z Szymonem Hołownią mam niejasne poczucie, że jestem złym człowiekiem. Ból rwy kulszowej nieco odpuścił i bardzo się cieszyłam, że w sobotni wieczór wyjdę w końcu do ludzi i w brukselskim Domu Polski Wschodniej posłucham elokwentnego dziennikarza z Kraju. Lubię znać sprawy z różnych stron, liczyłam więc na ciekawe tematy związane z ekumeniką, wiarą czy szoł-biznesem, bo przecież jest to człowiek, który w życiu jeździ od bandy do bandy: dwa razy wstępuje do nowicjatu dominikanów i publikuje w Newsweeku, a za moment jest już szefem programowym kanału religia.pl. Mówi, że gdyby Jezus przyszedł dziś na ziemię, mógłby wymagać co najwyżej, by apostołowie polubili go na Facebooku i prowadzi Mam Talent w TVN. Oczekiwałam wspięcia się na wyżyny intelektualne a dostałam nachalną kwestę i monolog monotematyczny o biedzie w Afryce. Po dwóch pierwszych zdaniach postawił na stoliku skarbonkę, w dwóch następnych, niby mimochodem pochwalił się, że przekazał 90 tys zł na leczenie dzieci zarażonych hiv i aids i … zrobiło się dziwnie. Żonglował liczbami, kwotami wbijając nas wszystkich w poczucie winy. Nie możemy być przecież dobrymi ludźmi, skoro nie wpłacamy na jego fundację i przez to pozwalamy umierać dzieciom w Afryce. Słusznie poczułam się źle, wydając miliony monet na sprawy doczesne, które pan Hołownia spożytkowałby o wiele lepiej. I jak mam z tym żyć? No jak?